No i jest wyczekiwany dłuższy odcinek. Mam nadzieję, że Wam się spodoba i wciągniecie się w niego tak samo jak, gdy ja pisałam go. Już niebawem kolejny, tylko piszcie komentarze, bo dzięki temu wiem, że jest sens pisania kolejnych odcinków.
Tablicę z osobami występującymi w odcinku tym dodam później, bo jeszcze jej nie posiadam.
To jeszcze nie wieczór, ale już pragnę podzielić się trochę
wydarzeniami z dzisiaj. Jeszcze nie było tego tajemniczego przesłuchania, ale
to nic. Najwyżej odezwę się tutaj dwa razy. Można przecież i tak. Prawda? Nie
mylę się? Nie chciałabym się mylić w takich rzeczach. W końcu też nie chcę
zawalać Ciebie mój drogi jakimiś głupotami. Jednak to, co chcę teraz napisać,
to chyba nie będą takie głupoty. Mam przynajmniej taką nadzieję. Zaraz pewnie
wszystko się okaże.
To zacznijmy od
początku. Wstałam rano. Tak około 7. Dziwne? Dla mnie nie. Nie potrafię długo
spać. Od zawsze wstaję wcześnie razem z ptaszkami. Po prostu jakoś tak budzę
się już o tej godzinie. Zupełnie jakby mój organizm już dawno się do tego
przystosował i nie chciał żadnych innych zmian. W sumie to zaskakujące, bo
późno chodzę spać, a wstaję tak wcześnie. Nie umiem się wyspać? Chyba tak.
Kilka marnych godzin snu mi zawsze wystarcza. Mój organizm ma normalnie jakiś
snowstręt. Ha! Udało mi się nawet wymyślić nową nazwę choroby. Ciekawe jak
nazywa się to w praktyce? Może moje się przyjmie. Byłoby zabawnie.
Chciałam wyjść na dwór. Tak bardzo chciałam opuścić to
miejsce. Och. Trudne zadanie. W końcu mam szlaban. Poza tym… nie wolno nam tak
wcześnie nigdzie się szlajać. No ale cóż… Dla mnie nie ma takich zakazów, bo
sama je dla siebie znoszę. Dlatego dzisiaj już z samego rana zaczynałam
kombinowanie na opuszczenie bidula. Wystarczyło po cichu się wymknąć i
ostrożnie stawiać stopę na podłodze, aby za chwilę móc złapać czysty zapach
spalin. Tak. W końcu jesteśmy w mieście. I to w dość dużym. Gdzie tu można w
ogóle odpocząć i nacieszyć się innym zapachem niż ten cały miejski smród? A
właśnie niedaleko tutaj znajduje się najpiękniejsze miejsce świata. Co to
takiego? A no park. I to jest moje ukochane miejsce. Często się tam wymykam,
więc wiedzą w razie czego, gdzie mnie szukać. Nie wiem w sumie czy to dobrze
czy to źle. W końcu niektórzy czasami nie chcą zostać znalezieni, a tak jak
będę chciała nawiać na dłużej, będę musiała wybrać inne miejsce niż to. Taka ze
mnie istna łajza jak widać. Wszędzie musi wleźć, bo usiedzieć na swym zacnym
zadku nie potrafi wcale. Straszne.
Parę minut zajęło mi dotarcie do parku. Wszak jak pisałam
wcześniej znajduje się on niedaleko mego miejsca zamieszkania. Byłam uradowana,
że nie zostałam schwytana już na starcie. Potrzebowałam tej roślinności dookoła
mnie. Czasami w żartach śmiałam się, że jestem jakąś czarownicą, bo nie dość,
że ruda, ale także z wielką pasją do jakiegoś zielska. Co mają rośliny do
czarodziei wszelkiej maści? A no mają. I to dużo. Mówi się, że czarownice
czerpią swoją moc z otoczenia i najlepiej czują się wśród roślinności. Może coś
w tym jest? Skąd mamy pewność, że takie magiczne istoty nie żyją wśród nas?
Mogą się gdzieś ukrywać i udawać przed innymi, że się wcale nie wyróżniają. O
dziwo w to wolę wierzyć niż w jakiegoś Boga. Wiem. To trochę przykre, ale jakoś
tak życie mnie nauczyło, że Boga nie ma i nigdy nie było. Bo… Bo czy inaczej
zrobiłby mi coś takiego, gdyby istniał? Sprawiłby, że wylądowałabym tutaj po
całych mękach z moją matką? W dodatku zesłałby na mnie tą wstrętną Amelię?
Byłby aż taki podły? No właśnie. Więc nie jestem w stanie uwierzyć w jego
istnienie i zapewne nigdy do tego nie dojdę.
No ale dość już tych rozmyślań religijnych. Czas na powrót
do naszej ślicznej fabuły odnośnie parku. Weszłam spokojnym krokiem na teren
pięknego parku. O tej porze dnia było tutaj jeszcze chłodno, lecz chyba
najpiękniej. Słońce próbowało jakoś przedostać się przez ospałe jeszcze drzewa,
aby nadal trochę cieplejszego wyrazu temu miejscu. Gdy się skupiło swoje myśli,
można było usłyszeć delikatny śpiew ptaków, które nakłaniały poranek do
zaczęcia nowego, cudownego dnia. Gdzieniegdzie czasami pojawiła się jakaś ruda
kita skacząca z drzewa na drzewo. Wiewiórka. Uwielbiałam te zwierzęta. Takie
niezależne, robiące, co chcą i takie piękne. Aż przez moment chciałam stać się
nagle taką wiewiórką i latać, chociaż wiem, że to niemożliwe i praktycznie
niewykonalne. Tym bardziej wiedząc, że sama mam lęk wysokości.
No i znowu odeszłam od tematu. Znowu. Jak widać dzisiaj
zdarza mi się to, aż nazbyt często. Straszne.
Park był po prostu przepiękny, chociaż i tak dopiero
wchodziłam na jego teren i jeszcze nie byłam w moim ulubionym miejscu. Musiałam
przejść się tak mały kawałeczek, aby trafić wreszcie w odpowiednią dróżkę,
która prowadziła nad jezioro. Tam zawsze jest cudowny widok. Po chwili byłam
już na miejscu i mogłam przyjrzeć się jeszcze bardziej znanym mi rejonom tego
zakątka. Jezioro nie było wielkie, ale też i nie całkiem małe. Woda
przejrzysta, niczym nie skażona, aż zapraszała do zamoczenia w niej swoich
dłoni dla ochłody. Wydawała mi się największym cudem świata, bo w dzisiejszych
czasach tak czystych wód praktycznie już nigdzie nie ma. Cały czas mówi się
tylko o jakichś zanieczyszczonych rzekach itp. A tutaj taki rarytas dla oczu.
Tutaj zawsze kilka złotawo-szarawych rybek zawsze pływało przy brzegu radośnie
sprawdzając, kto się tutaj czai. Były bardzo szybkie i zwinne. Nie dało się ich
złapać gołymi rękoma. Wiem, bo próbowałam już nie raz chcąc zobaczyć je z
bliska. Nigdy mi się to małe polowanie nie udawało, a chciałabym tylko dotknąć
i zobaczyć bez skrzywdzenia. Pozostawało mi tylko patrzenie na to jak ruszają
swoimi płetewkami. Wystarczało mi nawet to. I tak było to lepszą rozrywką od
siedzenia w domu dziecka. Przynajmniej panowała tu cisza i spokój, którego w
tej chwili mój wiecznie żwawy organizm tego potrzebował.
Od razu usiadłam na moim ulubionym kamieniu przy brzegu. Był
taki duży, szary i idealny pod każdym względem. O dziwo był wygodniejszy od
krzesła. Czasami nawet chciałam go zabrać ze sobą, lecz to było niewykonalne.
Dlaczego? Czy byłabym w stanie unieść kilkadziesiąt kilogramów na raz? No
właśnie, dlatego na razie musiałam cieszyć się tym tylko tutaj. Musiało
wystarczyć.
Patrzyłam na słońce, które zaczęło wznosić się coraz wyżej i
wyżej. Magiczna chwila. Kocham po prostu wschody i zachody słońca. To samo
tyczyło się księżyca. W szczególności, gdy nastawała pełnia. Wtedy mogłam
siedzieć przy parapecie i wpatrywać się w to lśniące bielą i złotem kółko. Aż
do samego rana. Zaraz po tym moje dni były dość trudne, bo chodziłam bardzo
ospała, gdyż nie dostarczałam sobie wtedy odpowiedniej ilości snu, chociaż
wcale wiele nie potrzebowałam.
Natura coraz żwawiej budziła się po nocnym odpoczynku. Coraz
więcej dźwięków dochodziło do mych uszu. Byłam szczęśliwa będąc tutaj. Chciałam
tu zostać na zawsze. W pewnej chwili nawet zaczęło mi z tego powodu odwalać.
Zaczęłam po prostu sobie nucić coś pod nosem, co jak na razie było tylko jakąś
melodią. Żadnych słów, żadnego tekst, żadnego konkretnego sensu. To była muzyka
mojej głowy. Dopiero po kilkunastu taktach zaczęły z moich ust wypadać słowa.
Skąd wiem to tak dokładnie? Zawsze tak śpiewam. Na początku nucę sobie, aby
rozgrzać nieco mój głos, a dopiero potem wbijam się w odpowiednią tonację i
zaczynam sobie cicho śpiewać. To było u mnie na porządku dziennym. To jedna z
moich pasji, którą nie chwalę się jakoś tak zanadto. Wiedzą to tylko moje
przyjaciółki, ja i teraz Ty mój drogi. Wolę śpiewanie w swoim „domowym”
zaciszu. Jakoś tak się przyzwyczaiłam. W końcu brak mi jakoś tej pewności
siebie, aby nawet ewentualnie spróbować czegoś więcej.
„It's a
little bit funny this feeling inside
I'm not one of those who can easily hide
I don't have much money but boy if I did
I'd buy a big house where we both could live
So excuse me forgetting but these things I do
You see I've forgotten if they're green or they're blue
Anyway the thing is what I really mean
Yours are the sweetest eyes I've ever seen
And you can tell everybody this is your song
It maybe quite simple but now that it's done
I hope you don't mind
I hope you don't mind that I put down in words
How wonderful life is now you're in the Word”
I'm not one of those who can easily hide
I don't have much money but boy if I did
I'd buy a big house where we both could live
So excuse me forgetting but these things I do
You see I've forgotten if they're green or they're blue
Anyway the thing is what I really mean
Yours are the sweetest eyes I've ever seen
And you can tell everybody this is your song
It maybe quite simple but now that it's done
I hope you don't mind
I hope you don't mind that I put down in words
How wonderful life is now you're in the Word”
Nie zaśpiewałam całej piosenki. Dlaczego? W sumie sama tego
nie wiem. To był tylko fragment jednego z wykonywanych przeze mnie dość często
utworów. Kochałam śpiewać, lecz nie zawsze ze wszystkimi piosenkami dochodziłam
do końca. Miałam tylko jeden warunek u siebie. Jaki? Śpiewaj zawsze to, co Ci w
duszy gra. Akurat lubiłam jakoś śpiewać piosenki z sensem. O dupie Marynie
jakoś nie potrafiłabym się wczuć i zaśpiewać cokolwiek. W końcu taka muzyka dla
mnie była jakoś bez sensu. Ta piosenka jakoś przemawiała do mnie. Sama
chciałabym kiedyś, gdy się w kimś już zakocham, wyznać swoje uczucie w
następujący sposób – poprzez te słowa.
Uśmiechnęłam się chyba wtedy sama do siebie. Nie pamiętam,
ale tak mi się wydaje, bo często tak robię, że aż mi się nosek marszczy. Chwilę
później po moich plecach przeszedł dreszcz. Może tylko taki przysłowiowy, ale
jednak. Usłyszałam czyjś głos. Miałam pewność, że ta osoba stoi za mną.
Odwróciłam powoli swoją głowę zapewne z jakimś przerażeniem wymalowanym na
swojej twarzy. Nikogo nie widziałam. Nie wiem, czy to niestety czy akurat może
stety. Miałam wrażenie, że się przesłyszałam. Od razu stwierdziłam, że czas już
sobie stąd pójść. Tak będzie najlepiej, skoro już mam jakieś przesłuchy. Lepiej
nie ryzykować. Może za mało spałam jednak i dlatego mi wtedy zaczęło dziwnie
dźwięczeć w głowie? Hm… Po chwili jednak się okazało, że jednak ze mną wszystko
w porządku. Otóż gdy wstałam i chciałam wrócić do siebie, wpadłam na kogoś. No
jak tak można włazić na ludzi? No chyba trzeba być mną. Uniosłam swoją głowę,
aby zobaczyć kim jest ta osoba. Moim oczom ukazał się słodki uśmiech, a potem
jasne oczy. Dopiero teraz dostrzegłam blond kudełki sięgające aż za jego uszy.
No i kolczyk w lewej dziurce nosa. Nie wiedziałam, co w tej chwili mam uczynić.
Najchętniej ot tak bym uciekła teraz i już tutaj przez miesiąc nie wróciła. Tym
bardziej, gdy usłyszałam jego zachwalające słowa.
- Masz piękny głos. Taki nieśmiały. Aż idzie się w nim
zakochać. – mówił coś w tym rodzaju.
Przeraził mnie tym. Dlaczego? Może dlatego, że nie byłam
przyzwyczajona do takich słów. A może chodziło o coś innego? Nie wiem sama.
Mogło tutaj być naprawdę różnie w tej chwili.
- Dziękuję. – wyszeptałam zaledwie nie wiedząc, co jeszcze
dodać.
Nie znałam go. Nie wiedziałam kim jest i jakie ma zamiary.
Chciałam stąd odejść. Wiem. Zachowanie godne trusi. No ale na swój sposób byłam
i buntowniczką i trusią w jednym. Taki przypadek bliźniaka.
- Piękne miejsce i piękna osoba. – dodał znowu blondynek.
Spojrzałam na niego rozszerzając swoje źrenice nieco. Coraz
bardziej zaczynał mnie przerażać. Spojrzałam szybko na swój zegarek. No
pięknie! Mam przechlapane na całej linii. 9.30. Za długo tutaj zabawiłam. Już
dawno po śniadaniu i zapewne wszyscy już wiedzą, że gdzieś zniknęłam. Oj czuję,
że pani Berckers mnie dzisiaj zje. Oj na pewno tak będzie. Nie odpuści mi nic.
Takie to babsko niedobre niestety.
- Ja już muszę lecieć. – westchnęłam tylko delikatnie i
zaraz po tych słowach migiem runęłam w jedną z uliczek.
Musiałam biec. Musiałam się spieszyć, aby nie było większego
ochrzanu, chociaż i tak czułam, że ten sięgnie zenitu. Nie wiem teraz, czy ten
chłopak cokolwiek jeszcze powiedział. Ba. Nie wiem nawet, czy się zainteresował
i tam jeszcze chwilę został. Nic nie wiem. Przez całą drogę miałam jednak jego
oczy cały czas przed sobą. I ten cały uśmiech.
Po około 10 minutach. Tak przynajmniej mi się zdaje, bo
nawet nie spojrzałam na czas, gdy stanęłam przed wielkimi drzwiami naszego
bidula. Po cichu weszłam do naszego domu i biegusiem skierowałam się na górę.
Całe szczęście. Nikt nic nie zauważył. Tzn. Pani Berckers nic nie zauważyła, bo
niezłą burdę udało mi się dostać od Lee, która zaczęła mi marudzić, że powinnam
myśleć o konsekwencjach jak mnie złapią. To taki mój świerszcz Pinokiowy. Takie
moje sumienie. Gdy jej opowiedziałam o tym chłopaku i o tym, że cały czas mam
go przed oczami, zaczęła piszczeć radośnie, że się zakochałam. Serio? Tak
szybko? Nie. Na pewno nie. To całkowicie niemożliwe. Uczucie zakochania pojawia
się znacznie później. No ale w sumie, co ja tam mogę wiedzieć. W końcu nigdy
jeszcze nie poczułam czegoś takiego, więc to uczucie jest mi totalnie obce. Na
razie to tyle. Potem jeszcze się odezwę. W końcu niebawem 15. Czas
podsłuchiwania.
Rozdział świetny! :)
OdpowiedzUsuńUlala...jestem ciekawa, jakie zamiary ma chłopak ;)